czwartek, 6 lutego 2014

Po latach... Wspomnienie pierwszej ZWW

Jutro wybieram się na kolejną Zimową Watrę Wędrowniczą, jak dobrze liczę to już moja szósta. Co roku znajomi się pukają w głowę, że wariat, że samobójca, ale to trzeba przeżyć samemu żeby zrozumieć. Pierwszy raz na watrę pojechałem w 2008 r. i od wtedy tylko raz nie udało się pojechać.
Po powrocie z V ZWW napisałem relację, z którą chciałem się z Wami podzielić.


"Decyzję, że jedziemy podjęliśmy dość spontanicznie. Po prostu padł pomysł i szybkie „tak, chcę jechać”. Na początku było nas czworo, ale informacja o organizowaniu wyjazdu szybko obeszła naszych znajomych i w końcu pojechało nas 11 osób, choć w którymś momencie na liście miałem nawet 17!
V Zimowa Watra Wędrownicza, to impreza, a raczej jak nas na miejscu poinformowano „spotkanie” harcerzy w jednym miejscu, o jednym czasie. W tym roku wędrownicy, instruktorzy i przyjaciele związku, spotkali się na szczycie Jałowca (Beskid Żywiecki) 9 lutego. Największą atrakcją tego wyjazdu było spotkanie się z innymi harcerzami z całej Polski, jak i spędzenie zimowej nocy na śniegu w namiocie! Na samą myśl robi się zimno. Brr…!!!
Dla większości z nas to był pierwszy taki wyczyn, każdy z nas mocno zastanawiał się co by tu wziąć, żeby nie zamarznąć. Dzięki temu stresowi, niepewności i wielu spędzonych rozmów na gg, każdy z nas był jak na ten pierwszy raz dobrze przygotowany. Choć wyjazd był dwudniowy Ja, jak i większość moich współtowarzyszy, miałem plecak wypchany po brzegi. Wszystkiego zabieraliśmy podwójne ilości np., dwie karimaty, dwa śpiwory, dwa razy więcej słodyczy i wody.
Trasę wybraliśmy odpowiednią do naszego doświadczenia w zimowych wędrówkach. Tak, więc zaczęliśmy na dworcu Łódź Kaliska, zajmując sobie pół wagonu osobowego. Oczywiście wszystkie inne wagony były z przedziałami, ale zajęte przez kolonistów. W trakcie podróży pociąg lubił zatrzymywać się w szczerym polu, przez co bez żadnego problemu uwierzyliśmy Tomkowi, że mamy opóźnienie i na miejscu będziemy po 50 minutach od planowanego przyjazdu. Dla tego, też niektórzy dalej drzemali, a co niektórzy postanowili pójść się przebrać do WC. Na szczęście Paweł był przytomny i wyjrzał przez dość zaparowane okna. Zdziwienia niebyło końca, gdy za oknem ujrzał napis na budynku dworca „Sucha Beskidzka”. „Wysiadamy!!!!”. Istne sceny dantejskie odkrywane były w naszym wagonie. W popłochu wszyscy rzucili się do pakowania, no może oprócz Agnieszki, która nadal w ubikacji spokojnie się przebierała. Już mieliśmy wyrzucać rzeczy przez okno, ale informacja, że pociąg będzie stał na stacji 5 minut uspokoił wszystkich, a mnie na tyle, że przypomniałem sobie o Agnieszce. Ponoć stała w samych majtkach, jak kazałem jej natychmiast wychodzić bo wysiadamy! Udało się wysiedliśmy wszyscy i ze wszystkim. Krótkie śniadanie na schodach do dworcowego sklepu meblowego i wymarsz. Czworo z nas w tym Ja, założyło na początku stuptuty, co dla reszty ekipy stało się głównym tematem do żartów. Uważali nas za ekipę eksploratorów terenu, można też rzec, że w ich oczach robiliśmy za króliki doświadczalne puszczone przodem i badające dla nich nowe terytorium. W każdym bądź razie to oni potem opóźniali tempo ekipy, bo czym było więcej błota, a potem śniegu, to ktoś musiał zakładać stuptuty. Większość drogi wiodła drogą, przez kilka małych przysiółków, mijając co chwila uroczą kapliczkę, czy starą drewnianą, góralską chatę. Oczywiście w ciągu wędrówki było więcej podchodzenia niż schodzenia, bo w przeciwieństwie to innych znanych nam wyjazdów górskich jak zdobyło się szczyt to zawsze schodziło się na przełęcz, czy w dolinę do schroniska, a tu nie tu zdobywaliśmy szczyt Jałowca, na którym była nasza meta. Ale za nim doszliśmy do mety, jeszcze w połowie drogi doszło do dość niemiłego, ale zaskakującego wydarzenia. Jedna z naszych koleżanek Guśka, polała sobie dłonie wrzątkiem. Mimo dość przemyślanego ekwipunku, nikomu nie przyszło do głowy, żeby zabrać ze sobą maść na oparzenia! Włożyła je w śnieg, co musiało jej pomóc zanim doszliśmy do schroniska. Właściciele schroniska „Opaczne”, przypadkowo co prawda, ale mieli i odsprzedali nam maść na oparzenia. Pamiętajcie mimo, że zima i śnieg, to taką maść warto mieć. W schronisku sobie odpoczęliśmy, prawie z dwie godziny tam spędziliśmy, ale nie z lenistwa tylko po prostu dziesięciu z nas zamówiło naleśniki z owocami. Jak przynieśli jedne do ta osoba zdążyła zjeść za nim przyszła następna porcja. Tak, więc od pierwszej porcji po ostatnią minęło sporo czasu, przez co na szczyt dotarliśmy już po zmroku.
W górach, a zwłaszcza zimą, ciemno robi się w parę minut. Po omacku rozbiliśmy namioty i nadmuchaliśmy naszą palmę. Tak palmę! Każda ekipa miała zabrać coś, co będzie nam przypominało lato i ocieplało nas od środka. Agnieszka przed wyjazdem zakupiła ją w sklepie internetowym. Namioty rozbite, palma wbita w śnieg, można było iść na ognisko. Organizatorzy nie spodziewali się tylu osób. Było nas około 230 uczestników i wspólnie rozbiliśmy około 90 namiotów. Efekt tylu namiotów w środku zimy na śniegu, na jednym z beskidzkich szczytów był jak dla mnie powalający. Rozpalono trzy ogniska, żeby każdy mógł się ogrzać, mimo tego my zmęczeni po całodniowej wędrówce udaliśmy się do namiotów. Największe wrażenie robiła dla mnie mała stabilność podłoża w namiocie. Jak się wchodziło, albo gdy się przekręcało z boku na bok, to czuło się jak śnieg pod tobą się ugniata. Miało to też swoje złe strony, jak za mocno się przycisnęło to tworzył się dołek, przez co komfort nierówności podłoża dał znać o sobie nad ranem. Każdy z nas na kolację, czy śniadanie przywiózł gorące kubki, puree ziemniaczane w trzech smakach robiło furorę, do dziś zjadam ostatnie zapasy. Na wyjazd zabrałem ze sobą także termometr, był on na tyle ciekawy, że posiadał czujnik także na dołączonym kabelku, dzięki temu mogliśmy badać temperaturę w, jak i poza namiotem. Gdy kładliśmy się spać w środku było 9 st. C, na zewnątrz dochodziło do -5 st. C. Nad ranem w namiocie było już tylko 2 st. C, a na dworze -4 st. C. Mimo wszystko nie zmarzłem, tylko gdy nosek mi wyszedł ze śpiworków to lodowaciał. 
Rano żal było wychodzić z ciepłych śpiworów, ale wstać było trzeba jeśli się chciało być na zdjęciu grupowym. My z palmą, inni ze słomianymi kapeluszami, był też dmuchany rekin i parasol ogrodowy z leżakami. Znaleźli się też i tacy śmiałkowie, którzy do zdjęcia wyskoczyli w samych koszulach hawajskich i okularach przeciwsłonecznych. Patrzeć z zimna na nich nie mogliśmy. Ten dzień przywitał nas pięknym słońcem, które świeciło już prawie do końca dnia. W tym momencie nasza grupa się podzieliła. Część musiała wracać do domu z powodu poniedziałkowych zajęć, a druga część postanowiła wybrać się jeszcze dalej na wędrówki. Ja oczywiście znalazłem się w tej drugiej grupie i o tym co się w niej działo, mogę opisać. Rano okazało się, że na dłużej mogą zostać tylko 3 osoby, ale na szczęście Tomek też się dał namówić i został zemną, Agnieszką i Anią. Plany mieliśmy zacne, mieliśmy udać się na szczyt Mądralowej i tam spędzić noc w bacówce, ale jak to bywa na planach się skończyło. Druga z rzędu noc w zimnym miejscu z góry odpadała. Tak, więc uznaliśmy, że zejdziemy dość długą trasą do Korbielowa. No i co, jak zwykle na planach się skończyło. Gdy doszliśmy do drogowskazu okazało się, że drogi jest o wiele więcej niż wynikało to z mapy. Znów zmieniliśmy plany. Skróciliśmy drogę schodząc do pierwszej wsi, do Przyborowa. Cała trasa okazała, się w ogóle trudniejsza od dnia poprzedniego, śniegu było więcej i był bardziej kopny, a sam szlak w którymś momencie został poprowadzony na skróty. Gdyby nie ślady innego turysty i narciarza biegowego, w życiu byśmy nie wymyślili, że szlak może po prostu sobie tak skręcić z dobrej drogi w zagajnik. Po drodze mieliśmy wejść do schroniska „Zygmuntówka”, ale okazało się, że jest nieczynne. Zastanawialiśmy się także, co zrobimy jak zejdziemy w doliny, gdzie szukać miejsca, gdzie pójść następnego dnia. Padł pomysł pojeżdżenia na nartach, ale tak jak szybko powstał tak szybko i upadł. Z powodu braku pomysłu i rozmów telefonicznych z rodziną siedzącą przed rozkładem PKP, postanowiliśmy, że wracamy do Łodzi. Mimo znów spontanicznych decyzji, dojazd mieliśmy dość dobry. We wsi czekaliśmy na busa 40 minut. Siedzieliśmy przy sklepie i zastanawialiśmy się co by tu kupić, gdy w końcu Tomek zdecydował się na kiełbasę sklep zamknęli mu prawie przed nosem. Lepiej wchodzić do środka i tam myśleć, niż potem obejść się smakiem. Busem dojechaliśmy do Żywca, po drodze mijaliśmy świecący się krzyż, gdy się przyjrzałem uznałem, że stoi on na cmentarzu, Anka szybko podsumowała to zjawisko mówiąc, że nie bez przyczyny mówi się, żeby nie iść w stronę światła. O tak, w tym przypadku miała rację. Z Żywca pociągiem do Bielska, gdzie mieliśmy udać się do Mc Donalda, ale już z tradycji stała się zadość i z planów wyszły nici, gdyż wylądowaliśmy w Sphinxie. Następnie obowiązkowa przejażdżka windą na rynku. Następnie pociąg i prosto do domu. W pociągu były fazy, gdyż korespondowaliśmy z drugą częścią z naszej ekipy, oni też właśnie byli w drodze do Łodzi, ale z około 4 godzinnym wyprzedzeniem. Poprzez sms-y i mms-y próbowaliśmy przebić się, kto ma lepszą fazę do głupoty. W skrócie im odbijała palma, a nam się odbijało. Ich zżerała ośmiornica, my szukaliśmy ciepła na półkach. Oni wysłali nam zagadkę, my im filmik o rozkładzie jazdy. W każdym bądź razie oni jak i my dojechaliśmy cali i zdrowo. 
Dziś myślimy o powtórzeniu wyjazdu, co niektórzy mówią o spaniu tylko w schroniskach, próbował bym ich przekonać, gdyby nie musiało się nosić tyle sprzętu. 
Do zobaczenia za rok na którymś z górskich szczytów"
Jak będzie w tym roku tego nie wie nikt, tydzień temu mówili że -35, a teraz że halny stopił cały śnieg. Do zobaczenia na szlaku!


 

niedziela, 12 stycznia 2014

Jak to było z tą Kopenhagą

Myślałem, że Gazeta Wyborcza mnie wyręczy, ale jakoś im nie śpieszno z ogłoszeniem wyników, choć od rozdania i wykorzystania nagrody minął już miesiąc. W Listopadzie 2013 r. wziąłem udział w konkursie GW i Lotniska im. Wł. Reymonta w Łodzi. Trzeba było wysłać zdjęcie z podróży sprzed 20 lat i je opisać. Oczywiście wysłałem zgłoszenie 2 godziny przed zakończeniem konkursu. Po tygodniu gdy byłem w odludnym miejscu pod Częstochową zadzwonili i poinformowali, że jestem jednym z zwycięzców. Miałem na telefonie 2% baterii. Musiałem wybrać na co je wykorzystać, czy na załatwienie formalności z nagrodą, czy utrzymaniem nawigacji do domu. Odpowiedź jest prosta, wybrałem pierwszy wariant (do domu dodarłem przez lasy i łąki, ale dodarłem :). Nagrodą w konkursie był lot dla dwóch osób do Amsterdamu, bądź Kopenhagi plus kieszonkowe. Ponieważ kiedyś byłem w stolicy Holandii wybrałem nieznany mi dotąd kierunek skandynawski. O tym jak było w Kopenhadze mam nadzieję napisze nie długo, tym razem chciałem zaprezentować tekst o tym wygranym zdjęciu i o podróży sprzed 20 lat.
PS. Jak na konkurs fotograficzny trza przyznać, że skan jest kiepskiej jakości :P

„Miłość rodzi miłość”


Tytuł zdjęcia „Miłość rodzi miłość” nie tylko oznacza, że moja kochająca mama urodziła kochającego syna (czytaj mnie), ale także miłość do gór, która narodziła się po pamiętnych wakacjach w 1992 r. Miałem wtedy 8 lat, kiedy moi rodzice (dodajmy, że zdjęcie wykonał kochający tata) zabrali mnie i moją siostrę (dodajmy, że potrafiła ówcześnie być trochę mniej kochana) w Tatry. Z wyjazdem tym związane są moje najstarsze wspomnienia związane z górami, na dodatek od razu z tymi najwyższymi w (kochanym) kraju. Fascynowało mnie wtedy wszystko. Jak to możliwe, że w lipcu leży śnieg? Jak to możliwe, że moja siostra zna wszystkich w górach? W końcu z wszystkimi witała się na szlaku. Po co mama schodzi z gór zygzakiem? Skąd się bierze ta woda w potokach, jak nie pada deszcz? Po co latem tacie szalik i czapka? Jak ci górale postawili krzyż na Giewoncie? I co robi niedźwiedź polarny na Krupówkach? Wszystkie odpowiedzi nadeszły z doświadczeniem, które zdobyłem na kolejnych wyjazdach  w góry, a było ich przez te 21 lat sporo. Przede wszystkim rodzice odpowiedzieli na jedno pytanie: po co ja się tak męczę? Też się nad tym zastanawiacie? Odpowiedź jest prosta – za każdym kolejnym wierzchołkiem rozpościera się nowy nieodkryty świat. Adam Asnyk, kiedyś napisał:



„Pierś się wznosi, pierś się wzdyma

I powietrze chciwie chwyta -

Dusza wybiec chce oczyma

Upojona, a nie syta;

Niby lecieć chce skrzydlata,

Obudzona jak z zaklęcia...

I tę całą piękność świata

Chce uchwycić w swe objęcia.”



Dzięki temu wyjazdowi w tatry zrozumiałem, że nie jestem w stanie zdobyć wszystkiego za jednym razem, że warto pokonywać kolejne szczyty, żeby znów objąć kawałeczek świata. I tak od 1992 r. jak tylko mam możliwość to wyjeżdżam w góry. Dzięki tej miłości udało mi się objąć 28 szczytów stanowiących Koronę Gór Polski (dodajmy, że 16 razem z moimi rodzicami). Zdobywałem szczyty w nocy, o wschodzie słońca, po kolana w śniegu, z rodzicami, z siostrą, z przyjaciółmi. Wspomnienia z tatrzańskich wakacji towarzyszy mi podczas wszystkich górskich wędrówek, a zdjęcie (dodajmy, że wykonane nad Czarnym Stawem) przypomina mi o miłości bliskich i… gór.

Postanowienie na nowy rok 2014

Nie ma co pisać...
Jestem leniem i to widać na odległość.

...za to marzyć i myśleć o nowych kierunkach podróży, nowych pomysłach na życie, o nowych marzeniach to zawsze znajdę czas.

Większość osób robi postanowienia noworoczne, Ja w końcu zmuszę się do regularności w pisaniu. 
A więc kochany pamiętniczku...

PS. Marzy mi się też taki mały projekt turystyczny zainspirowany projektem znajomych, gorąco polecam zajrzeć i pokibicować ich marzeniom: Wyznawcy Futbolu.

wtorek, 30 sierpnia 2011

Małachowo Złych Miejsc

Małachowo Złych Miejsc - pytacie co to jest? Już tłumaczę, to mała wieś licząca 270 mieszkańców położona w okolicach Gniezna! Na pewno nazwa tej wsi zalicza się to jakiejś mega listy najdziwniejszych nazw Polskich miejscowości. Jak dla mnie po Sfornych Gaciach i Nowych Rumunkach nr 3.
Legenda głosi, że we wsi mieszkał okrutny hrabia, który kazał swoim podwładnym ciężko pracować za marne grosze. Do wsi prowadziła bagnista droga i pewnego dnia, wracający do domu hrabia ugrzązł w nim (ponoć za karę) i stracił życie. Ponoć do dnia dzisiejszego zjawa hrabiego pojawia się w Małachowie. Jedno jest pewne od wielu już lat we wsi dochodzi niestety do śmiertelnych wypadków, ponoć w miejscu śmierci arystokraty. Droga jest dobra, brak zwężeń, dziur, wysokich krawężników, a wypadków ze skutkiem śmiertelnym, jest tutaj kilka razy w roku!
Mi udało się na szczęście przejechać wieś bez żadnych problemów! Ale po przeczytaniu paru artykułów w necie nie jestem pewien, czy jeszcze się tam pojawię!

Ps. Wpis z cyklu: Polska zaskakująca!

czwartek, 28 lipca 2011

Gdańsk na szybko! cz3.

A nie mówiłem, że na szybko tydzień z leciał jak biczem strzelił! Chop siup i do domu (no do domu to za dużo powiedziane, może raczej do Konopnicy przez Łódź, potem Wieluń, a potem do Rumunii, znów przez Łódź - szalona podróż). Szalone to było trójmiasto, gdybyśmy ciągnęli za samochodem sznurek to pod koniec byłby taki supeł, że nawet najsprytniejszy kot by przy zabawie z kłębkiem włóczki nie potrafił zaplątać :P Gdańsk, Sopot, Gdynia, Sopot, Gdynia, Gdańsk, Gdańsk, Gdynia, Gdańsk, Sopot, Gdynia, Sopot i znów Gdańsk, między punktami to my czasami po 46 kilometrów robili. Ale co przysłowiowe gały widziały to widziały.
Mogę teraz z wielką chęcią zaproponować:
- Muzeum bursztynu w Gdańsku
- centrum Hewelianum
- widok na Gdańsk spod krzyża Milenijnego
- Stocznie Gdańską, z subiektywną trasą autobusową i Instytutem Sztuki Wyspa (Warsztat Wałęsy też się zachował - w ogóle w takich miejscach czuć klimat historii)
- wystawę droga do wolności
- grę planszową na placu Solidarności
- nocny spacer po starówce
- oczywiście molo w Sopocie, bo jak się bywać to tylko w Sopocie (no Gdynia Orłowo, też nie wymięka)
- Muzeum Miasta Gdyni
- Okręt Wojenny Błyskawica
- no i Sea Tower (ale to takie moje zboczenie)


W każdym razie Ja wiem jedno, następnym razem Gdańsk na wolno!!!

wtorek, 26 lipca 2011

Gdańsk na szybko! cz.2


Zarzucają mi, że Gdańsk jest wolny bo nie ma nowych wpisów! No ale jak mają być jak czas leci szybko i nie ma kiedy ich pisać! Na przykład ten pisze o 2:25 w nocy, bo na szybko wyskoczyliśmy nad morze. Szybkie zamoczenie stóp w Bałtyku, szybkie i zaskakujące spotkanie z znajomymi i szybki powrót na Ogarną. Tylko jakoś, kurna policjantom się nie śpieszyło sprawdzając naszą tożsamość. Przede wszystkim szybkie w gdańsku jest zwiedzanie obiektów muzealnych, ja bym nawet tego zwiedzaniem nie nazwał. Wchodzisz, reklamujesz się, znajdujesz ciekawe ujęcie cykasz i uciekasz (nie, że przed ochroną, tylko do następnej sali, bądź po prostu wyjścia). Dziś na przykład byłem na siedmiu wystawach i na każdą średnio miałem 8 minut, a gdyby chciało się zwiedzić to 3 dni samego zwiedzania, ale warto! Jak przyjadę już turystycznie to na pewno zahaczę o wystawę "Droga do wolności" i centrum Hewelianum. A i kupowanie koszulek w Gdańsku też jest na szybko, wchodzisz do sklepu rozglądasz się i szybko odkrywasz, że nie ma nic dla ciebie i szybko uciekasz (znów nie przed ochroną) do innego sklepu i sytuacja szybko się powtarza.
Na przykład teraz szybko zamykają mi się powieki pisząc ten post :P
.... 

sobota, 23 lipca 2011

Gdańsk na szybko!

Gdańsk na szybko!, a może lepiej "?", bo czym jest na szybko jeżeli mam siedzieć tutaj przez tydzień! Przecież ja nigdy nie siedziałem w innym mieście przez tydzień (no może nie licząc kolonii w Jastrzębiej, bądź w Kostel, ale to przecież kolonie, byłem młody i niedecyzyjny). Po co to gadam, przecież teraz też jestem niedecyzyjny, przecie Daria weszła w środę do biura i powiedziała "Piotrek, Jarek, Łukasz w piątek jedziecie do Gdańska!". Więc miałem dwa dni na przygotowanie, pomyśleć można że dużo, zwłaszcza dla mnie, zawsze pakowałem się godzinę przed wyjazdem, a teraz miałem dwa dni (trochę nie pomogło, gdyż nie wziąłem wszystkich ciuchów, już bym nadrobił tę stratę, ale wyobrażacie sobie w gdańsku galerie handlowe do 21:00 otwarte!!!). Więc Gdańsk na szybko był do przygotowania, ale czy szybko minie do dopiero się przekonam, no i wy pewnie też!
Dzień 1 i 2. Piątek i Sobota.
Jak to napisałem na facebooku 4:18 Pozdro z Gdańska! (godzina przyjazdu). Mieszkanko wynajęte, posiadające wszystkie potrzebne mi urządzenia, no może oprócz działającego pilota do tv, mieszkanko na starym mieście, przez okno słychać bicie dzwonów z wieży ratuszowej, słychać coś jeszcze - skrzeczące mewy, stąd kolejny mój wpis na facebooku 4:40 "Skrzeczące mewy nie dają mi spać!!!"
Dały!
Sobota to czas poszukiwania biedronki, takie małe stworzonko to nie dziw, że mieliśmy problem żeby ją znaleźć! Udało się i to bliżej niż mówił mój telefon, chyba muszę z nim poważnie porozmawiać. Później była mżawka, więc ze zdjęć nici (taki mój główny cel pobytu robienie zdjęć), więc wróciliśmy do mieszkanka na piętrze i robiliśmy to co tygryski lubią najbardziej... tak, tak pracowaliśmy przy przysłowiowych biurkach.
Co przyniesie nowy dzień? Szybki czy wolny Gdańsk? (Wolny to on chyba już był, coś tak kojarzę z lekcji historii :P)