Jutro wybieram się na kolejną Zimową Watrę Wędrowniczą, jak dobrze liczę to już moja szósta. Co roku znajomi się pukają w głowę, że wariat, że samobójca, ale to trzeba przeżyć samemu żeby zrozumieć. Pierwszy raz na watrę pojechałem w 2008 r. i od wtedy tylko raz nie udało się pojechać.
Po powrocie z V ZWW napisałem relację, z którą chciałem się z Wami podzielić.
Po powrocie z V ZWW napisałem relację, z którą chciałem się z Wami podzielić.
"Decyzję, że
jedziemy podjęliśmy dość spontanicznie. Po prostu padł pomysł i szybkie „tak,
chcę jechać”. Na początku było nas czworo, ale informacja o organizowaniu
wyjazdu szybko obeszła naszych znajomych i w końcu pojechało nas 11 osób, choć
w którymś momencie na liście miałem nawet 17!
V Zimowa Watra Wędrownicza, to
impreza, a raczej jak nas na miejscu poinformowano „spotkanie” harcerzy w
jednym miejscu, o jednym czasie. W tym roku wędrownicy, instruktorzy i
przyjaciele związku, spotkali się na szczycie Jałowca (Beskid Żywiecki) 9
lutego. Największą atrakcją tego wyjazdu było spotkanie się z innymi harcerzami
z całej Polski, jak i spędzenie zimowej nocy na śniegu w namiocie! Na samą myśl
robi się zimno. Brr…!!!
Dla większości z nas to był
pierwszy taki wyczyn, każdy z nas mocno zastanawiał się co by tu wziąć, żeby
nie zamarznąć. Dzięki temu stresowi, niepewności i wielu spędzonych rozmów na
gg, każdy z nas był jak na ten pierwszy raz dobrze przygotowany. Choć wyjazd
był dwudniowy Ja, jak i większość moich współtowarzyszy, miałem plecak wypchany
po brzegi. Wszystkiego zabieraliśmy podwójne ilości np., dwie karimaty, dwa
śpiwory, dwa razy więcej słodyczy i wody.
Trasę wybraliśmy odpowiednią do
naszego doświadczenia w zimowych wędrówkach. Tak, więc zaczęliśmy na dworcu
Łódź Kaliska, zajmując sobie pół wagonu osobowego. Oczywiście wszystkie inne
wagony były z przedziałami, ale zajęte przez kolonistów. W trakcie podróży
pociąg lubił zatrzymywać się w szczerym polu, przez co bez żadnego problemu
uwierzyliśmy Tomkowi, że mamy opóźnienie i na miejscu będziemy po 50 minutach
od planowanego przyjazdu. Dla tego, też niektórzy dalej drzemali, a co
niektórzy postanowili pójść się przebrać do WC. Na szczęście Paweł był
przytomny i wyjrzał przez dość zaparowane okna. Zdziwienia niebyło końca, gdy
za oknem ujrzał napis na budynku dworca „Sucha Beskidzka”. „Wysiadamy!!!!”.
Istne sceny dantejskie odkrywane były w naszym wagonie. W popłochu wszyscy
rzucili się do pakowania, no może oprócz Agnieszki, która nadal w ubikacji
spokojnie się przebierała. Już mieliśmy wyrzucać rzeczy przez okno, ale
informacja, że pociąg będzie stał na stacji 5 minut uspokoił wszystkich, a mnie
na tyle, że przypomniałem sobie o Agnieszce. Ponoć stała w samych majtkach, jak
kazałem jej natychmiast wychodzić bo wysiadamy! Udało się wysiedliśmy wszyscy i
ze wszystkim. Krótkie śniadanie na schodach do dworcowego sklepu meblowego i
wymarsz. Czworo z nas w tym Ja, założyło na początku stuptuty, co dla reszty
ekipy stało się głównym tematem do żartów. Uważali nas za ekipę eksploratorów
terenu, można też rzec, że w ich oczach robiliśmy za króliki doświadczalne
puszczone przodem i badające dla nich nowe terytorium. W każdym bądź razie to
oni potem opóźniali tempo ekipy, bo czym było więcej błota, a potem śniegu, to ktoś musiał zakładać stuptuty.
Większość drogi wiodła drogą, przez kilka małych przysiółków, mijając co chwila
uroczą kapliczkę, czy starą drewnianą, góralską chatę. Oczywiście w ciągu
wędrówki było więcej podchodzenia niż schodzenia, bo w przeciwieństwie to
innych znanych nam wyjazdów górskich jak zdobyło się szczyt to zawsze schodziło
się na przełęcz, czy w dolinę do schroniska, a tu nie tu zdobywaliśmy szczyt
Jałowca, na którym była nasza meta. Ale za nim doszliśmy do mety, jeszcze w
połowie drogi doszło do dość niemiłego, ale zaskakującego wydarzenia. Jedna z
naszych koleżanek Guśka, polała sobie dłonie wrzątkiem. Mimo dość przemyślanego
ekwipunku, nikomu nie przyszło do głowy, żeby zabrać ze sobą maść na oparzenia!
Włożyła je w śnieg, co musiało jej pomóc zanim doszliśmy do schroniska.
Właściciele schroniska „Opaczne”, przypadkowo co prawda, ale mieli i
odsprzedali nam maść na oparzenia. Pamiętajcie mimo, że zima i śnieg, to taką
maść warto mieć. W schronisku sobie odpoczęliśmy, prawie z dwie godziny tam spędziliśmy,
ale nie z lenistwa tylko po prostu dziesięciu z nas zamówiło naleśniki z
owocami. Jak przynieśli jedne do ta osoba zdążyła zjeść za nim przyszła
następna porcja. Tak, więc od pierwszej porcji po ostatnią minęło sporo czasu,
przez co na szczyt dotarliśmy już po zmroku.
W górach, a
zwłaszcza zimą, ciemno robi się w parę minut. Po omacku rozbiliśmy namioty i
nadmuchaliśmy naszą palmę. Tak palmę! Każda ekipa miała zabrać coś, co będzie
nam przypominało lato i ocieplało nas od środka. Agnieszka przed wyjazdem
zakupiła ją w sklepie internetowym. Namioty rozbite, palma wbita w śnieg, można
było iść na ognisko. Organizatorzy nie spodziewali się tylu osób. Było nas
około 230 uczestników i wspólnie rozbiliśmy około 90 namiotów. Efekt tylu
namiotów w środku zimy na śniegu, na jednym z beskidzkich szczytów był jak dla
mnie powalający. Rozpalono trzy ogniska, żeby każdy mógł się ogrzać, mimo tego
my zmęczeni po całodniowej wędrówce udaliśmy się do namiotów. Największe
wrażenie robiła dla mnie mała stabilność podłoża w namiocie. Jak się wchodziło,
albo gdy się przekręcało z boku na bok, to czuło się jak śnieg pod tobą się
ugniata. Miało to też swoje złe strony, jak za mocno się przycisnęło to tworzył
się dołek, przez co komfort nierówności podłoża dał znać o sobie nad ranem.
Każdy z nas na kolację, czy śniadanie przywiózł gorące kubki, puree
ziemniaczane w trzech smakach robiło furorę, do dziś zjadam ostatnie zapasy. Na
wyjazd zabrałem ze sobą także termometr, był on na tyle ciekawy, że posiadał
czujnik także na dołączonym kabelku, dzięki temu mogliśmy badać temperaturę w,
jak i poza namiotem. Gdy kładliśmy się spać w środku było 9 st. C, na zewnątrz
dochodziło do -5 st. C. Nad ranem w namiocie było już tylko 2 st. C, a na
dworze -4 st. C. Mimo wszystko nie zmarzłem, tylko gdy nosek mi wyszedł ze
śpiworków to lodowaciał.
Rano żal było wychodzić z ciepłych
śpiworów, ale wstać było trzeba jeśli się chciało być na zdjęciu grupowym. My z
palmą, inni ze słomianymi kapeluszami, był też dmuchany rekin i parasol ogrodowy
z leżakami. Znaleźli się też i tacy śmiałkowie, którzy do zdjęcia wyskoczyli w
samych koszulach hawajskich i okularach przeciwsłonecznych. Patrzeć z zimna na
nich nie mogliśmy. Ten dzień przywitał nas pięknym słońcem, które świeciło już
prawie do końca dnia. W tym momencie nasza grupa się podzieliła. Część musiała
wracać do domu z powodu poniedziałkowych zajęć, a druga część postanowiła
wybrać się jeszcze dalej na wędrówki. Ja oczywiście znalazłem się w tej drugiej
grupie i o tym co się w niej działo, mogę opisać. Rano okazało się, że na dłużej mogą zostać tylko 3 osoby,
ale na szczęście Tomek też się dał namówić i został zemną, Agnieszką i Anią.
Plany mieliśmy zacne, mieliśmy udać się na szczyt Mądralowej i tam spędzić noc w bacówce, ale jak to bywa na planach
się skończyło. Druga z rzędu noc
w zimnym miejscu z góry odpadała. Tak, więc uznaliśmy, że zejdziemy dość długą
trasą do Korbielowa. No i co, jak zwykle na planach się skończyło. Gdy
doszliśmy do drogowskazu okazało się, że drogi jest o wiele więcej niż wynikało
to z mapy. Znów zmieniliśmy plany. Skróciliśmy drogę schodząc do pierwszej wsi,
do Przyborowa. Cała trasa okazała, się w ogóle trudniejsza od dnia
poprzedniego, śniegu było więcej i był bardziej kopny, a sam szlak w którymś
momencie został poprowadzony na skróty. Gdyby nie ślady innego turysty i
narciarza biegowego, w życiu byśmy nie wymyślili, że szlak może po prostu sobie
tak skręcić z dobrej drogi w zagajnik. Po drodze mieliśmy wejść do schroniska
„Zygmuntówka”, ale okazało się, że jest nieczynne. Zastanawialiśmy się także,
co zrobimy jak zejdziemy w doliny, gdzie szukać miejsca, gdzie pójść następnego
dnia. Padł pomysł pojeżdżenia na nartach, ale tak jak szybko powstał tak szybko
i upadł. Z powodu braku pomysłu i rozmów telefonicznych z rodziną siedzącą
przed rozkładem PKP, postanowiliśmy, że wracamy do Łodzi. Mimo znów
spontanicznych decyzji, dojazd mieliśmy dość dobry. We wsi czekaliśmy na busa
40 minut. Siedzieliśmy przy sklepie i zastanawialiśmy się co by tu kupić, gdy w
końcu Tomek zdecydował się na kiełbasę sklep zamknęli mu prawie przed nosem.
Lepiej wchodzić do środka i tam myśleć, niż potem obejść się smakiem. Busem
dojechaliśmy do Żywca, po drodze mijaliśmy świecący się krzyż, gdy się
przyjrzałem uznałem, że stoi on na cmentarzu, Anka szybko podsumowała to
zjawisko mówiąc, że nie bez przyczyny mówi się, żeby nie iść w stronę światła.
O tak, w tym przypadku miała rację. Z Żywca pociągiem do Bielska, gdzie
mieliśmy udać się do Mc Donalda, ale już z tradycji stała się zadość i z planów
wyszły nici, gdyż wylądowaliśmy w Sphinxie. Następnie obowiązkowa przejażdżka
windą na rynku. Następnie pociąg i prosto do domu. W pociągu były fazy, gdyż
korespondowaliśmy z drugą częścią z naszej ekipy, oni też właśnie byli w drodze
do Łodzi, ale z około 4 godzinnym wyprzedzeniem. Poprzez sms-y i mms-y
próbowaliśmy przebić się, kto ma lepszą fazę do głupoty. W skrócie im odbijała
palma, a nam się odbijało. Ich zżerała ośmiornica, my szukaliśmy ciepła na
półkach. Oni wysłali nam zagadkę, my im filmik o rozkładzie jazdy. W każdym
bądź razie oni jak i my dojechaliśmy cali i zdrowo.
Dziś myślimy o
powtórzeniu wyjazdu, co niektórzy mówią o spaniu tylko w schroniskach, próbował
bym ich przekonać, gdyby nie musiało się nosić tyle sprzętu.
Do zobaczenia
za rok na którymś z górskich szczytów"
Jak będzie w tym roku tego nie wie nikt, tydzień temu mówili że -35, a teraz że halny stopił cały śnieg. Do zobaczenia na szlaku!